Ale nie będę Wam marudzić. Miałam piękną pogodę, ciepłe morze, pyszne jedzenie, Miśka i córkę przy sobie. Co jeszcze do szczęścia potrzeba.
Po nocnym przylocie do Iraklionu, autobus zawiózł nas do Rethymno.
Hotelik był nieduży, ale miał wszystko co trzeba. Oczywiście żadnego zdjęcia naszego lokum nie zrobiłam. Tylko basenikowi z wysokości czwartego piętra.
Jednego dnia i ja tam zawitałam, bo nie mieliśmy siły iść gdziekolwiek.
Kryzys turystyczny w Grecji chyba się skończył. Na plażach nie można było wynająć leżaka.
Ale za rogiem była nasza lokalna plaża i była wspaniała. Piaszczysta, morze cieplutkie i było miejsce (o czym przekonaliśmy się oczywiście ostatniego dnia) .
Takie fale były tylko jednego dnia. Ola poszła się kąpać, a my po samochód. I oczywiście pojechaliśmy do Chania.
Tak jak je zachowałam w pamięci tak je zobaczyłam, ale ludzi było o dużo więcej. Tym razem Ola robiła zdjęcia. I w końcu mogłam mieć zdjęcia z Miśkiem.
Nie wszystkie plany nam wyszły, bo moi milusińscy jak się szykowali do wyjścia to całymi godzinami i nie dojechaliśmy tam gdzie chcieliśmy. Za daleko jak na jeden dzień jazdy i szkoda nam było słońca. Zatrzymaliśmy się więc w Matala (tam sobie kiedyś mieszkali hipisi) .
Na tej plaży też nie było wolnych leżaków, a plaża nie piaszczysta, tak że posiedzieliśmy na deskach spacerowych i poszliśmy do najdalszej knajpki . Było fajne, domowe jedzenie i taki wiatr, aż było zimno.
I moja ukochana plaża Elafonisi. I znów nie było na czym usiąść. Dobrze, że można było chodzić i chodzić po morzu.
Ola od rana pytała czy warto tak daleko jechać, ale potem stwierdziła, że warto.
Plaże mają piękne, ale i miasteczka mają swój urok. Ale o tym już w następnym poście :)